Orłowska 13 - cz. 2.

16.07.2020 r.

Od rana padało. Dopiero przed 12:00 zaczęło się przejaśniać. Choć jeszcze kropiło, to zarzuciłam pelerynę na siebie i ruszyłam się na zdjęcia. Zeszłam do centrum miasta. Ledwo tam się pojawiłam, zauważyłam w oddali, jak przez skrzyżowanie przejeżdża skład stopiątek. Nagle mnie olśniło! No, tak! Przecież jestem w Gdańsku! Tutaj zabytki jeżdżą liniowo! Zapamiętałam, w którą stronę pojechał ten trójskład i obiecałam sobie, że jak tylko przestanie padać, to podążę w kierunku, w którym odjechał ten tramwaj. Tymczasem poszłam na ul. Długą, aby nią dotrzeć do Neptuna. 

Po drodze mijałam ulicę Kaletniczą. 

Gdy na jej końcu zauważyłam Bazylikę Mariacką Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, poczułam, że mam jak najszybciej tam się wybrać. Oczywiście zaraz po tym, jak Myszu zaliczy sesję foto z bogiem wód, chmur i deszczu. 😉 

 

A skoro już tutaj doszłam to postanowiłam Długim Targiem dojść do Zielonego Mostu, aby z niego spojrzeć na słynny żuraw, jeden z symboli Gdańska. To było dla mnie niesamowite, że będąc zaledwie raz w życiu w tym mieście, czułam taką łatwość w odnajdywaniu się topograficznym, jakbym przemieszczała się po moim rodzinnym Poznaniu. I nie ważne, że od mojej wizyty w Trójmieście minęło 10 lat. Dla mnie prawie nic się nie zmieniło (oprócz mnie samej 😉). 

Następnie ul. Pończoszników dotarłam do mojej ukochanej ul. Chlebnickiej. Jak ja się stęskniłam za tym miejscem... 

 




Miałam takie szczęście, że właśnie wybiła pełna godzina. Oczywiście... 13:00! W związku z tym śliczne dźwięki odbijając się od tutejszych kamienic wpadały prosto do moich uszu... Poezja! 

W końcu dotarłam do Bazyliki. Ponieważ wchodziłam do świątyni, postanowiłam sięgnąć po telefon, aby go wyciszyć. Kiedy wyjęłam go z torby i spojrzałam na podświetlony ekran... wybuchnęłam śmiechem. Wyświetliła się godzina... 13:13! 😂 Od razu wiedziałam, że czeka mnie jakaś misja! "Panie Boże, czego ode mnie oczekujesz? Czego mam poszukać?" - takie pytania zadałam sobie w mojej głowie. Weszłam do świątyni i... oniemiałam. 

  



Obeszłam okolice ołtarza, zrobiłam kilka zdjęć, ale... niczego szczególnego nie znalazłam. "O co Tobie, Boże, chodzi?" - zastanawiałam się dalej. Już chciałam wychodzić... "Czekaj, czekaj! Wracaj!" - usłyszałam w głowie. "Ale co? Gdzie? Bo naprawdę nie wiem" - odpowiedziałam w myślach. I nagle coś mi kazało się odwrócić i pójść przed siebie. Stanęłam jak wryta przed... wystawą zdjęć: "Tak wielu nas wtedy było" Fotografie z wizyt Jana Pawła II w Polsce w latach 1979-2002. Autor zdjęć Marek Kaliszczak (Gdańsk)". 

Oczywiście wartość religijna tych zdjęć nie ulega wątpliwości, ale jak zauważyłam na nich Ikarusy, Autosany, Jelcze, Robury... Moje oczy wyglądały mniej więcej tak -> 😍😍😍 "Panie Boże, dziękuję!" - pomyślałam. "No, zrozumiałaś. Uff" - odpowiedział. 😉 

(Dopisek. Traf chciał, że kilka miesięcy później zobaczyłam ten filmik -> klik. Dzięki niemu poznałam osobę współtworzącą ołtarz widoczny na powyższym zdjęciu).

Wyszłam innym, bocznym wejściem, co sprawiło, że trafiłam na słynne lwy, które znałam z poprzedniej wizyty w Gdańsku. Ale Myszu ich jeszcze nie znała. Kiedy je zobaczyła... Prosiłam, aby uważała na siebie, ale nie posłuchała. Doigrała się:

A mówiłam jej: "nie drażnij lwa!". 😉

Pozostając w tematyce sakralnej, postanowiłam odszukać najważniejszy dla mnie obiekt. Wiedziałam, że nieopodal powinnam trafić na... kościół pw. św. Mikołaja. 


 

Co prawda niewiele z niego zostało, bo uległ zniszczeniu w 1813 r., ale kilka zdjęć udało się zrobić.

 

Następnie wybrałam się zobaczyć klasztor dominikanów. Niestety, kościół był zamknięty z powodu remontu. Pozostało mi więc podziwianie go z zewnątrz.

 


Zgodnie z wcześniejszym założeniem, że jak przestanie padać deszcz, wybiorę się na zdjęcia tramwajów, udałam się w kierunku trasy tramwajowej, na której liczyłam, że zobaczę interesujące mnie zabytki. Po drodze napotkałam "gdańskie łąki miejskie". Muszę przyznać, że podziwianie "chwastów" w towarzystwie motyli i ptaków w centrum miasta stanowiło dość miły akcent.

 

 

Dotarłam w okolice skrzyżowania ul. Siennickiej i ul. Długie Ogrody.

 

Napotkane w tutejszym przejściu podziemnym hasło zatrzymało mnie na moment i skłoniło do refleksji.

Chwilę po opuszczeniu przejścia podziemnego poznałam mojego niedoszłego... męża. Otóż szłam dość pewnie chodnikiem z aparatem na wierzchu. Przede mną dreptali dwaj panowie. Tacy, że nieco obawiałabym się spotkać ich samotnie wieczorem. Na szczęście w tym momencie było po 16:00 i jasno na dworze. 😉 Wracając do tematu panów... Kiedy zorientowali się, że idą nieco wolniej, niż ja, a chodnik jest za wąski, abym ich wyprzedziła, jeden drugiemu zwrócił uwagę, że należy zrobić mi miejsce. Gdy ich wyprzedzałam, mówiąc do nich niezwykle miło "dziękuję", jeden z nich powiedział coś, co zasugerowało, że nadaję się na żonę dla tego drugiego... Przyspieszyłam kroku. 😅

Przespacerowałam się do skrzyżowania ul. Siennickiej i ul. Lenartowicza. Bardzo spodobał mi się tutejszy kadr, więc przyczaiłam się na dłuższy czas. Znów tak stojąc z aparatem na wierzchu zwracałam nieco uwagę na siebie. Zapewne z tego powodu przydarzyła mi się kolejna propozycja matrymonialna. Przechodziło koło mnie dwóch mężczyzn i jednej do drugiego coś napomknął, że taka ładna fotografka. "Nie szukasz żony?". Uznałam, że chyba muszę ulotnić się z tej dzielnicy, bo to się robi dziwne... Ale jakby co, drogie Panie, jeśli szukacie kandydatów na męża, jedźcie do Gdańska! 😉

Ruszyłam pieszo. Kiedy kilkaset metrów dalej udało mi się na jednym zdjęciu sfotografować dwa trójskłady pomyślałam: "mogę umierać". Oczywiście był to taki makabryczny żarcik. Nie spieszy mi się na tamten świat. Mam tutaj jeszcze trochę do porobienia. 

Kontynuowałam spacer. Postanowiłam, że dotrę aż do pętli Stogi Plaża. Pomimo upływu tylu lat, pamiętałam, jak spodobała mi się trasa do niej. Zapamiętanie tego obrazu ułatwiło mi wieloletnie oglądanie zdjęć na TWB.

Droga była dość długa. Sporo czasu straciłam na sfotografowanie odcinka trasy, który właśnie był remontowany. Ileż tam znalazłam motywów! Ale trzeba było się streszczać. Z wyprawy sprzed dekady pamiętałam, że nieopodal pętli jest prześwit między lasami. Chciałam zrobić zdjęcie w tym punkcie. Ledwo zdążyłam tam dotrzeć, to nie dość, że okazało się, iż właśnie trafiłam na zachód słońca, to jeszcze w kadr wjechał mi trójskład. Prawie się popłakałam ze wzruszenia. 

Jednak nie miałam zbytnio czasu na rozczulanie się, ponieważ postanowiłam dobiec na pętlę, aby załapać się na przejażdżkę tym trójskładem. Na szczęście udał mi się ten numer! Tym oto sposobem wróciłam dość szybko na skrzyżowanie ul. Siennickiej i ul. Lenartowicza. Z okien tramwaju zauważyłam, że tutejszej pętli stoi jakiś skład. "Czyżby się popsuł?" - pomyślałam. Chwilę później wysiadłam. Postanowiłam jednak zrobić coś nietypowego. Szybko podeszłam do kabiny motorniczego i... podziękowałam Jemu za współpracę przy zdjęciach. Nieco zaskoczony odpowiedział mi z uśmiechem. Po chwili zapytał się, czy może jestem Karoliną Rosińską? Uśmiałam się. "O, chyba z jakimś TWB-owiczem rozmawiam, skoro kojarzy taką osobę" - pomyślałam. "Nie. Izabela Jankowska z Poznania" - odpowiedziałam. "A myślałem...". No, cóż... to byłam TYLKO ja. Co zrobić. 😉

Pomyślałam sobie, że ta dzielnica jest naprawdę jakaś nietypowa. Tyle tu dzisiaj sytuacji różnych się przytrafiło. Uznałam, że dobrym pomysłem, aby nieco ochłonąć po tym wszystkim, będzie spacer do centrum miasta. Kiedy znalazłam się na moście Siennickim... Zaczęłam szukać szczęki. Niemalże przecierałam oczy z niedowierzania. Jakie piękne niebo! "Panie Boże, czy Ty chcesz, żebym na zawał serca zeszła? Proszę, dawkuj trochę wrażenia, bo mi 'pikawa' stanie!" - pomyślałam.

 


Gdy chwilę później udało mi się sfotografować skład złożony z Duewaga N8C-NF i trójskładu stopiątek (to ten, nad którym zastanawiałam się, czy stoi popsuty), zaczęłam przypominać sobie numer telefonu na pogotowie... moje serce... 😉 Jakoś jednak sama się ogarnęłam i ruszyłam na dalsze zwiedzanie miasta.

Dotarłam w końcu do centrum miasta, co nawet zostało mi dodatkowo zasygnalizowane.



Ale czas był zbierać się. Robiło się coraz później, ja coraz bardziej głodna. Myszu mnie jeszcze namówiła na kolejne foto:

 

Kiedy jednak znalazłam się nad Motławą... Myszu mogła mnie ciągnąć, za rękaw, żołądek mógł burczeć. Nie ważne! Moje oczy przykleiły się do wizjera aparatu oraz ekranu telefonu i skupiły się na szukaniu kadru, w którym uwiecznię choć część tego, co tutaj zastałam. Co ja Wam będę opisywać. Sami zobaczcie...


Miałam szczęście, że znajdująca się nieopodal kładka właśnie została opuszczona, aby piesi mogli przeprawić się przez rzekę. Jaki fuks! Dzięki temu mogłam zupełnie inną trasą wrócić na nocleg.


Tym oto sposobem znalazłam się przy kościele pw. św. Jana.

A to właśnie przy tej samej ulicy znajduje się klasztor dominikanów. I to właśnie on załapał się na ostatnie tego dnia zdjęcia.

Komentarze